literature

Wakacje u Bogorovow - preludium Renly

Deviation Actions

Jarasz's avatar
By
Published:
255 Views

Literature Text

    Gdy ponownie opuszczaliśmy Hogwart zakończywszy V klasę, Tosław zaproponował bym spędził u niego część wakacji. Nie posiadałem się z radości na samą myśl o wyjeździe z domu rodzinnego jak najprędzej. Cały lipiec żyłem sierpniowym wyjazdem do kogoś, kto sam siebie nazywał moim przyjacielem. I nie przemawia przeze mnie ckliwa tęsknota, prędzej fakt opuszczenia miejsca, które od zawsze kojarzy mi się z zatęchłym zapachem niedomytego menela.

    Okres wyczekiwania wypełniłem sobie jak zwykle nauką, ale też bardzo duża część mojego czasu pochłonięta została przez nadzwyczajną ostrożność, by nie połknąć liścia mandragory trzymanego pod językiem. W jednej z książek przeczytałem, że metoda ta pomoże mi stać się animagiem. Ponadto byłem jeszcze dwa tygodnie u mego dziadka, wysłuchując wspaniałych historii ze świata magii, ćwicząc latanie na miotle, a także pomagając mu przy gospodarstwie, które może nie było zbyt duże, chociaż na pewno jednak dla kogoś w tak sędziwym wieku dość kłopotliwe.

    Na kilka dni przed samym wyjazdem musiałem zadbać o to, by wszystko było przygotowane na kolejną moją nieobecność. Często odnosiłem wrażenie, że to właśnie ja w tym domu pełnię rolę gospodarza, a nie jak przynajmniej powinno być w klasycznym modelu rodziny - ojciec, wobec którego mogłem oczekiwać jedynie tego, że nie przechleje kolejnej renty. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć co popchało go do tego, by tak nisko się stoczyć, ale to temat na zupełnie inną historię.

    

    Dom mój był bardzo skromny i przypominał raczej stare wiejskie gospodarstwo niźli miejskie zabudowanie. Mamy spory ogród porośnięty głównie trawą oraz chwastami, drewniany schowek na narzędzia ogrodowe, podniszczoną stodołę - oczywiście pustą, bowiem nigdy nie zajmowaliśmy się chowem jakichkolwiek zwierząt… no, przynajmniej nie licząc psa przybłędy, który od jakiegoś czasu przeciska się do nas przez dziurę w płocie i zjada podawane mu resztki z raczej wątpliwego smaku domowych obiadków. Ponadto co wymieniłem piętrowy budynek z rozpadającym się dachem, buda po psie, kilka karłowatych uschniętych drzewek oraz pordzewiała brama, która właściwie nie pełni już swej funkcji.

    W samym domu niewiele lepiej sytuacja się prezentowała. Ganek stanowiło niemal puste pomieszczenie o szarawych ścianach, na których wisiały zdjęcia, prawdopodobnie poprzednich właścicieli. Ponad wieszak na płaszcze i pseudo półkę do ustawienia butów, nie było tutaj zupełnie nic. Nawet podłogi. Tylko wylany surowo beton, w dodatku krzywo. Po wyjściu z ganku witał przedpokój - obskurną drewnianą podłogą, która od każdego postawienia stopy skrzypiała nie zgorsza niż nadużyta panna obyczajów lekkich. Tu wisiało zaledwie lustro oraz drzwi do innych pomieszczeń. Na prawo coś, co można nazwać pokojem dziennym, na lewo schody na górę do mojej części domu, a pod nimi wejście do sypialni ojca. Na wprost zaś kuchnia, od której to można było dostać się do łazienki, a stamtąd zaś do pieca grzewczego.

                

    Z początku zamierzałem opowiedzieć o każdym z tych pomieszczeń bardzo dokładnie, ale musiałbym się co kolejne powtarzać w swych opisach: zatęchłe, stare, zniszczone. Kafelki odpadały miejscami ze ścian, firanki dawno straciły lata swej świetności, część żarówek była przepalona, a woda tylko od okazji ciepła, jeśli tylko jakimś cudem udało się zapłacić wodociągom na czas.

    Niby nie powinienem się uskarżać, wiele osób ma dużo gorzej, dzieci w Afryce głodują… tak, gdzieś to już słyszałem. Jednak jestem wręcz święcie przekonany, że dla każdej osoby jej prywatne problemy są najtrudniejsze i nie da się od nich po prostu odciąć by przyjrzeć im się z dystansu, bardziej racjonalnie. Nic w tym złego, a każdy kto sądzi inaczej powinien choć raz w życiu znaleźć się w sytuacji na tyle beznadziejnej, by jego przetrwanie zależało od postępowania skrajnie egoistycznego.

                

    Wracając jednak do meritum sprawy, część, w której zamieszkiwałem sam wyglądała nieco lepiej. Dziadek pomógł mi odnowić meble, wyrównać oraz pomalować ściany, a także uszczelnić okna. Bałagan ojca tutaj nie miał prawa sięgać, gdyż po drodze stawała największa jego zmora, schody. W dodatku usunąłem poręcz, by trudniej było mu wdrapać się będąc w stanie skrajnego upojenia alkoholowego. W skład mojego piętra wchodziła sypialnia, ubikacja z prysznicem, spory przedpokój, balkon bez barierek oraz coś, co można by nazwać pracownią. Tutaj trzymałem swoje rzeczy z Hogwartu oraz Dzierzbę, a przez duże okno miałem ładny widok na pola odległego sąsiada. Jedynym mankamentem wyższego piętra był fakt, że rzadko dochodziła tu ciepła woda, a gdybym próbował zejść wieczorem umyć się do łazienki ojca, na pewno by mnie przyuważył i zaciągnął do kolejnej bezsensownej pracy jaką by sobie uwidział.

    

    Właśnie dlatego przeważnie większość wakacji spędzam u dziadka. W tym roku jednak mogłem tam być zaledwie kilka tygodni z racji wątpliwego stanu zdrowia staruszka. Zajmowała się nim córka siostry babci i nie chciałem dodatkowo ciążyć im na głowie własną osobą. Temu też tym bardziej wyczekiwałem sowy z listem od Tosława, który to miał mnie powiadomić o możliwym terminie przyjazdu w odwiedziny do niego.

    Pod koniec lipca zaczynałem mieć spore wątpliwości, czy moje odwiedziny w rodzinie Bogorovów dojdą do skutku, jednak zaraz na początku sierpnia, jeśli dobrze pamiętam był to dokładnie trzeci, przyleciała jego sowa. Nie posiadałem się z radości na zaproszenie, bym przyjechał pociągiem do miejscowości w której mieszka. Był nawet na tyle dobry, że rozpisał mi najwygodniejsze połączenia z mojej mieściny. Szybko więc wybrałem najdogodniejszy dzień oraz godzinę, a potem odesłałem jego ptaszysko z rychłą odpowiedzią.

    Teraz musiałem zorganizować sobie czas, by jakoś przygotować i siebie i ojca do wyjazdu. O rozmowie z nim nie było mowy, więc spisałem mu krótką notatkę, którą zamierzałem zostawić w dzień wyjazdu:

    

    Pojechałem przedwcześnie, z zamiarem odwiedzenia przyjaciela przed nauką w szkole. Pranie masz zrobione, posiłki pomrożone, lodówka pełna. Rachunki także opłaciłem, więc ciesz się wolnością i dożyj jakoś kolejnych wakacji, gdyż dziadek w najbliższym czasie nie będzie mógł doglądać, czy się nie zachlałeś na śmierć. Nie zgiń, gdyż nie chciałbym odnaleźć twoich rozkładających się i zarobaczonych zwłok tuż po powrocie do domu.

    Pozdrawiam ozięble, Twój wyrodny syn,

    Renly.

    

    W dniu tuż po odesłaniu odpowiedzi Tosławowi zabrałem się za napisanie listów także do Dariny oraz Sigmy, chcąc dać im znać że jeszcze żyję i jakoś się trzymam. Nie mogłem nie wspomnieć pełen wewnętrznej euforii o zaproszeniu do domu Bogorów. Nigdy nie byłem u nikogo w gościach wobec czego było to dla mnie nie lada przeżycie. Poradziłem się także Dariny czy powinienem coś w ramach prezentu na podziękowanie dla rodziny Tośka kupić. Odpowiedź przyszła bardzo szybko, a sugestia jej dość mocno mnie zaskoczyła. Książka, mogłem w sumie pomyśleć o tym wcześniej, to niezwykle uniwersalny podarunek. Ponadto miałem gdzieś kilka egzemplarzy autorskiej historii magii napisanych przez dziadka i podpisanych przez niego własnoręcznie… co prawda było to starsze wydanie, dlatego ściągnięto je  ze sklepowych półek, ale każda okazja do przyoszczędzenia kilku galeonów była dla mnie niezwykle istotna (szczególnie iż w tym roku zaczynał się kosztowny kurs teleportacji).

    

    By odpowiednio się przygotować sporządziłem dokładną listę tego, co i w jakiej kolejności powinienem zrobić. W żadnym wypadku nie mogłem sobie pozwolić na zapomnienie o czymkolwiek, to nie byłoby w moim stylu.

    Na sam początek i co najważniejsze, dokładnie spakować się do Hogwartu. Musiałem więc pozbierać wszystkie ubrania, dokładnie je wyprać, wysuszyć i poskładać na tyle równo, by na pewno się zmieściły w kufrach, a także zostało miejsce na przyszłe książki. Pergaminy oraz pióra zwykłem trzymać w nieco mniejszej walizeczce, której nawet do końca nie rozpakowałem po przyjeździe od dziadka. Ustawiwszy wszystko w kącie pracowni, z radością dłuższą chwilę przyglądałem się zebranym rzeczom. Traktowałem szkołę jak miejsce, do którego naprawdę przynależę. Może w domu nie byłem szykanowany, ani gnębiony… właściwie to nikogo poza moim schorowanym dziadkiem nie obchodziłem. Sprawa miała się zupełnie inaczej w murach Hogwartu. Czy mogę zaryzykować stwierdzenie, że czułem się tam kochany?

    Odrzuciwszy wszelkie zbędne sentymenty wywołane chwilowym nawrotem wspomnień mogłem wrócić do bycia nieco zgorzkniałym mrukiem oraz przygotowań.



    Mając zaliczony pierwszy punkt na liście - pakowanie, niezwłocznie zabrałem się za uprzątnięcie całego domu. Pozbierałem osuszone butelki oraz puszki, wyprałem narzuty, firanki, starłem kurze, wypucowałem i wypastowałem podłogi. Nawet próbowałem wywietrzyć, ale mimo mycia i stałego przewiewu pokój ojca nadal zaciągał uryną oraz wyschniętymi wymiocinami. To chyba była najgorsza część całych przygotowań - uprzątnięcie bajzlu po starym. Zajęło mi to dobre trzy dni, a że byłem raczej kiepskiego zdrowia, od trzepania dywanów krztusiłem się kolejną dobę. Dziadek mawiał, że to dziedziczna wada płuc i koniecznie powinienem unikać pomieszczeń zakurzonych. Dobre sobie.

    

    Całe szczęście, że ojciec melanżował (jak to zwykli mawiać jego bezzębni głupawi kumple - żule) przez jakiś czas u swojego “przyjaciela”, gdyż nie przeszkadzał mi teraz w pracy, a co ważniejsze, nie generował kolejnego nieporządku. Zaleta jego nieobecności była też taka, że jak chadzał do innych podobnych jemu, CELOWO zapominał portfela, by nie mieć jak się dorzucić do flaszki. Sprytne, jak na kogoś komu alkohol przeżarł mózg. W każdym razie nie tyle sam wiejący pustkami portfel mnie interesował, a dowód osobisty, którego używały mugolaki oraz karta dzięki której można było wybierać pieniądze ze ściany.

    Przebrałem się więc w rzeczy ojca (te świeżo uprane!... i to dwa razy...), a potem dzięki metamorfomagii przybrałem jego twarz. Z postury byliśmy podobni, więc przy jego przygarbionym niezręcznym chodzie (który nauczyłem się imitować, albo raczej przedrzeźniać) trudnością byłoby nas rozróżnić. Tak przygotowany wybrałem się zrobić opłaty, a także zakupy do domu. Głównie były to mrożonki, ale niepodważalną ich zaletą było to, iż dało się je szybko oraz z łatwością przygotować w gazowej kuchence. Ani ja, ani tym bardziej ten spróchniały zgred nie potrafiliśmy gotować, więc jak na dwóch samotnie mieszkających facetów rozwiązanie wręcz konieczne.

    

    Dzień wyjazdu zbliżał się bardzo powoli, wręcz jakby wcale nie chciał nadejść, a ja przez ten czas coraz gorzej sypiałem i nie mogłem znaleźć sobie miejsca ze stresu. A co jeśli jego rodzina mnie nie polubi? Albo co gorsza przyniosę mu wstyd? Przez kilka krótkich chwil nawet zabierałem się za napisanie listu z informacją, że jednak nie przyjadę. Dobrze, że wątpliwości tak szybko jak przychodziły, tak szybko uciekały, pozostawiając mnie z dziwnym poczuciem słabości i przegranej z własnym charakterem. Robię z siebie postać najmniej tragicznego romantyka… kiepsko ze mną.

    Siedemnastego sierpnia miałem pociąg z samego rana. Zostawiłem ojcu notatkę i zabierając swój wózek udałem się na stację… a raczej kawałek wylanego betonu będący przystankiem obok torów, dla przypadkowych podróżników. Pogoda nie była najlepsza, choć w sumie u nas zawsze pada. Do tego było dość chłodno i wiało. Wręcz idealna pogoda na tłuczenie się pociągam. Zerkając nerwowo na zegarek wyczekiwałem chwili, gdy nadjedzie wielka żeliwna maszyna, która o dziwo pojawiła się dokładnie o czasie. Wsiadłem z trudem do środka z bagażami, do przedziału dla osób jeżdżących z większym gabarytem rzeczowym. Nie, nie chodzi mi o grubasów, tylko rozmiar zabranych walizek. Jak zwykle nie mogłem się opędzić od gapiów, których interesowała moja nieco dzisiaj krzykliwa wrona. Usiadłem w kącie nie zamierzając się nadto wychylać aż do mojego miejsca przesiadki. Dzięki wskazówkom Tosława miałem dokładny plan co do minuty co i kiedy mam zrobić. O wszystkim pomyślał.

    Przydługą podróż z początku umilała mi zabrana ze sobą książka, później jednak w stan dziwnej melancholii wprowadził mnie miarowo stukający o szyby deszcz. Był niesamowicie hipnotyzujący, ale nie umiem jednoznacznie stwierdzić dlaczego. Może deszcz zawsze kojarzył mi się z płaczem, smutkiem, żałobą… a te z matką, która wolała wziąć mojego brata i uciec z kraju jak najszybciej i najdalej od ojca? Niby jako dojrzały młodzieniec powinienem zrozumieć, czemu podzielili się nami - chodziło o jakieś śmieszne mugolskie prawo opieki nad dziećmi i związanych z tym pieniędzy. Ale dlaczego Tormor, czemu nie ja? Z tego co wiem, to teraz uczył się w Durmstrangu, ale ja też dostałem się do szkoły czarodziejstwa. Nie byłem ani trochę od niego gorszy, w żadnej z dziedzin, a mimo to… mimo to.

    Wybudzony z transu musiałem szybko pozbierać swoje bagaże i wysiąść na odpowiedniej stacji, by przesiąść się do kolejnego pociągu, w którym resztę podróży przespałem zmęczony wyczekiwaniami. Na moje szczęście konduktor był na tyle życzliwy, że przechodząc obok mnie stację przed moim miejscem docelowym, obudził mnie, dzięki czemu uniknąłem kolejnych problemów jakie mógłbym przysporzyć Tosławowi. To… chyba ogólnie nie był mój najlepszy dzień. Wstałem z miejsca, ubrałem się ciepło, przetarłem zaparowane okulary i jakoś wytłoczyłem się z pociągu prosto na zatłoczoną stację, która to w końcu jedną przypominała. Wzrokiem starałem się odszukać przyjaciela. Upewniłem się jeszcze dokładnie, że znalazłem się we właściwym miejscu zerkając na tablice a nazwą przystanku i porównując ją z listem. Wziąłem głęboki oddech, powracając do poszukiwań. Wtedy...

    



:iconhogwart-express:

Liczba słów: 2003

Opowiadanie będzie składać się z kilku części dodawanych stopniowo:
[1] jarasz.deviantart.com/art/Waka…
[2] jarasz.deviantart.com/art/Waka…

Collab:
:iconkawaiijumi::iconjarasz:
© 2015 - 2024 Jarasz
Comments0
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In